Trochę o Maślanie...
Maślana, płatny zabójca, jest mistrzem w swoim fachu. Zlecenia doprowadza zawsze do końca i nawet w trudnych sytuacjach, nie wycofuje się. Tym bardziej nie ucieka. Śmierć jest mu bliższa niż przyjaźń i miłość. Maślana żyje w świecie, który dla zwykłego człowieka, jest tematem tabu. Tutaj nie ma podziału na dobrych i złych a ludzkie życie nie ma żadnej wartości. Przemoc, żądza pieniądza, brutalność i bezwzględność. Tym cechuje się ten świat. Maślana, operujący wszelaką białą bronią, nie ma daru do szybkiego myślenia, ani do elokwentnych i wyszukanych wypowiedzi. Liczy się tylko jego miecz i zlecenie. Pewnego dnia, jego życie, choć z pozoru proste i brutalne, ulega przemianie. Jedno z następnych, zwykłych zadań, wciąga go w wir zdarzeń, których nawet on sam nie był w stanie przewidzieć. Mafia, policja, Żydzi, ludzkie potwory powstałe w skutek podania tajemniczego serum, no i Panna Magdalena – naukowiec i twórca owej tajnej substancji. Z tym wszystkim przyjdzie zmierzyć się Maślanie, bez pewności na godziwą zapłatę po wykonaniu zadania. Czy można jednak wycenić kiełkującą się miłość w zdemoralizowanym sercu bohatera?
Fragment z książki
Siedzę. Siedzę i odpoczywam z czystym sumieniem oraz poczuciem dobrze wykonanej pracy. Zaciągam się dymem papierosowym, czuję jak setki tysięcy chemicznych świństw przelatują mi przez gardło, tchawicę, oskrzela i trafiają do płuc. Rzadko to robię. W zasadzie to nie lubię palić, ale ta cała misterna otoczka towarzysząca paleniu, pozwala mi się uspokoić i zająć myśli czymś błahym i mało istotnym. Czuję, jak nikotyna uderza mi do głowy. Zaciągam się jeszcze raz i przytrzymuję dym w płucach na bezdechu. Tym razem uderzenie legalnego narkotyku prawie zwala mnie z pieńka na którym siedzę. Wypuszczam dym i wpatruję się w papierosa. W zasadzie to tylko część papierosa. Filtr ułamałem. Jak palić, to palić, a nie udawać. Końcówka camela jest jakaś pogięta no i zabarwiona na czerwono. Żar palącego się tytoniu przedziera się wolno przez bibułę i pochłania resztki krwi, które w jakiś niewyjaśniony sposób przedostały się do środka paczki papierosów. Ciekawe... Oglądam siebie. Najpierw rękawy skórzanej kurtki, później koszula, spodnie, buty. Ręce. Wszystko umazane we krwi. Zaciągam się ponownie. Tym razem jednak koncentruję się na tym, co otacza mnie dookoła. Tak, widok natury nie zmienił się. Małe iglaczki samosiejki ściśnięte wzdłuż leśnej drogi. Gdzieniegdzie mała, karłowata brzoza. Byłby to typowy widok podmiejskiego lasu, gdyby nie ten wielki konar leżący na środku leśnej drogi i ludzkie przedramię obok niego, trzymające kurczowo pistolet. No i jeszcze te resztki trzech ciał, których członki wciąż dygocą porozrzucane na długim odcinku drogi. Krew, która zdążyła już wsiąknąć w żółtawy piasek drogi, zabarwiła go, tworząc artystyczną wizję drogi do piekła. Nadal siedzę i kończę palić papierosa. Na ten luksus nie zawsze mogę sobie pozwolić, ale tym razem jestem w lesie, na odludziu i ze sprzątaniem miejsca pracy mogę jeszcze poczekać. Jestem już w takim wieku, że nie lubię się spieszyć. Jest jeszcze wiele innych cech mojego charakteru, które albo się zmieniły wraz z upływem czasu, albo zanikły, lub pojawiły się jako udoskonalenie mojego JA. Słońce ostro przypieka... w końcu mamy lato. Polskie, suche lato. Nie, żebym tym się specjalnie teraz przejmował, ale nie padało już wiele dni, a może nawet tygodni. Jednak, gdy pracowałem, wznosząc się na wyżyny moich umiejętności, kurz wzniecony szybkimi ruchami czterech osób był bardzo upierdliwy. Nie dosyć, że mało co było widać, to zatykało i wysuszało usta, nos i gardło. Dlatego taki bajzel dookoła mnie. Cięcia były często przypadkowe i nierówne. Minęło mnóstwo czasu, zanim wreszcie czystym uderzeniem odrąbałem głowę jednemu z nich. Musiał niestety stracić najpierw jedną rękę i dłoń drugiej. Starzeję się. Pozostała dwójka, po zdecydowanym ataku przeszła do defensywy, broniąc się przed moim mieczem czym popadło. Dlatego leży ten konar na środku drogi. Jeszcze raz obejrzałem siebie samego. Krew zdążyła już wyschnąć i stworzyć razem z piachem skorupę, która osiadła na moim ubiorze. Płaszcz cenię sobie najbardziej. Towarzyszy mi zawsze i wszędzie, niezależnie od pogody i sytuacji. Bez niego jestem bezbronny i czuję się nagi, jak niemowlę.
Generalnie moje usługi nie przewidują sprzątania po robocie. Tym razem jednak sytuacja wygląda inaczej. Mój kontrakt jest na określony czas, a nie na określone zadanie. Tym razem zgodziłem się siedzieć tu, na tej drodze i nikogo nie przepuścić. Poprawka. Każdego, który się zbliży, mam zabić. Potrzebuję kasy. Na rynku zrobił się zastój i niestety coraz trudniej znaleźć porządne, godne moich umiejętności, zadanie. No więc siedzę sobie na tym pieńku już cztery dni, popijam mój ulubiony płyn z piersiówki, zjadam donoszone mi jedzenie i czekam. Czasami zabijam. No i sprzątam. Wybrałem to miejsce z kilku powodów. Pieniek po ściętym drzewie znajduje się w cieniu. To po pierwsze. Po drugie, mam całkiem dobry widok na drogę i okolicę. Zagajnik po obu stronach jest tak gęsty, że każdy, kto miał aż tak nie po kolei w głowie by się przez niego przedzierać, narobiłby ogromnego hałasu. Po trzecie, jakieś piętnaście metrów w głąb lasu znajduje się lej po bombie z drugiej wojny światowej i do niego właśnie postanowiłem wrzucać nieczystości i odpady po pracy. Jeszcze łyczek z piersiówki i do pracy.
Polub mnie na Facebooku
- 0 Komentarze
- Nowy komentarz